Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Grzeczny pan z Wareckiej ulicy, wlokący swą taczkę urzędniczego mola cicho i posłusznie, czem był w porównaniu z takim radcą, od którego zależało uchwalenie... budżetu?...
I z pewną trwogą usłyszała Tuśka słowa:
— A pani mężulek odwiedzi panią w Zakopanem?
— Nie wiem...
— O!... to byłby grzech nie przyjechać do żony i córki! Naturalnie nasi panowie mają swoje obowiązki społeczne i te idą przed rodziną — prawda?...
— Tak... tak...
— Cieszy mnie, że się pani ze mną zgadza pod tym względem. Ale i dla rodziny coś uczynić należy... prawda?
!!!
— A więc ujrzymy mężulka? — to dobrze, to bardzo dobrze. — Tylko będzie państwu trochę ciasno. Dwa pokoje... skoro macie takie duże mieszkanie w Warszawie.
— O! tam są jeszcze inne pokoje. Na czas pobytu męża dobiorę więcej izb.
— Tak, tak... nasi panowie mężowie nie lubią ciasnoty, i to im się słusznie należy. Ja dlatego wzięłam tak dużą willę, aby mój mąż miał gdzie królować, gdy przyjedzie...
— Tak, tak!
— Gdyby się zjechali jednocześnie, byłoby to doskonałe. Złożyłby się mały wincik. Pani mąż wintuje?
— Jak wszyscy.
— To doskonała dla nich rozrywka. Cały dzień wytężają umysł — wieczorem muszą się rozerwać. Ja urządzam winty w domu. I to najlepsze. Niech mi pani wierzy. Urządzić w domu, herbata, przekąska... i przynajmniej ma się męża obok siebie. Pani zapewne także tak robi?
— Tak, tak.
Przed oczyma Tuśki przesuwają się wspomnienia wieczorów dziwnie sennych, monotonnych. Czytanie Kuryera od deski do deski, wszyscy przy jednej lampie, aby oszczędzić nafty, i potem wyżółkły, wyschły profil męża, chylący się do snu, jego ręka delikatna, anemiczna, z odciskiem