Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

suwając się zgóry uplanowaną drogą — tylko by mieć przyjemność tajemniczości. Lecz gdy wreszcie zakręcili w wielką aleję przy obrosłych bluszczem murach, opanowało ich dziwne wzruszenie, tak, że, nie umiejąc wytłumaczyć sobie przyczyny, poczęli mówić szeptem:
— To tutaj — dyszała Mary. — Tutaj zwykle spacerowałam i myślałam — myślałam.
— Tutaj? — wołał Colin, szukając wzrokiem wśród bluszczów z ciekawą gorliwością. — Lecz dostrzec nic nie mogę — wyszeptał. — Wszak tu niema drzwi.
— I ja tak myślałam — odparła Mary.
Nastąpiło pełne uroczystego skupienia milczenie — posunęli się naprzód.
— To jest ogród, w którym pracuje Ben Weatherstaff — objaśniała dalej Mary.
— Tutaj? — pytał Colin.
Uszli kilka kroków, poczem znów Mary wyszeptała:
— Tutaj zaś gil przeleciał przez mur — wyrzekła.
— Tutaj! — zawołał Colin. — Jakżebym chciał, by tu przyfrunął!
— A tu — wskazywała Mary z uroczystem przejęciem na duży krzak bzu, tu przysiadł na grudzie ziemi i pokazał mi klucz.
Colin usiadł.
— Gdzie? Gdzie? Tutaj? — pytał, a oczy miał tak wielkie, jak wilk w «Czerwonym Kapturku». Dick przystanął — fotel na kółkach zatrzymał się w miejscu.
— Tu zaś — mówiła Mary, podchodząc na rabatę tuż przy bluszczu — podeszłam, by z nim pogadać, a on zaćwierkał do mnie z wierzchołka muru. To oto jest bluszcz, który wiatr odgarnął — i ujęła w rękę zwieszającą się zieloną zasłonę.
— Och! Naprawdę! — szeptał Colin.