Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Colin zmarszczył czoło i raczył na nią spojrzeć.
— Zakażę temu chłopakowi przychodzić tutaj, jeżeli z nim będziesz przestawała, zamiast przyjść porozmawiać ze mną — rzekł wyniośle.
Mary zapieniła się ze złości. Potrafiła ona wpaść w furję, nie robiąc hałasu. Stawała się zjadliwa, uparta i nie dbała o to, co się stać może.
— Jeśli Dicka odeślesz stąd, to noga moja nie postanie już nigdy w tym pokoju! — odparła.
— Będziesz musiała przyjść, jeśli ja zechcę! — rzekł Colin.
— Nie przyjdę! — odpowiedziała Mary.
— Ja cię zmuszę! — wolał Colin. — Ja cię tu każę przywlec siłą!
— Czyś aż tak bardzo potężny! — zasyczała wściekła. — Mogą mnie tu przywlec siłą, ale mnie nikt nie zmusi do mówienia. Usiądę i zęby zacisnę, i nic ci nigdy, nigdy nie powiem. Nie chcę nawet patrzeć na ciebie. Będę ciągle patrzała na podłogę!
Była to para rozkosznych dziecinek, gotowych sobie skoczyć do oczu. Gdyby byli dwoma ulicznikami, byliby się wzięli za czupryny i zbili na kwaśne jabłko. Tymczasem czynili ku temu wstępne kroki.
— Jesteś wstrętny samolub! — krzyczał Colin.
— A ty co? — wołała Mary. — Kto sam jest samolub, ten zawsze tak mówi. Każdy dla niego samolub, kto nie robi tego, czego on chce. Tyś gorszy samolub ode mnie. Jesteś najsamolubniejszy chłopak, jakiego znałam.
— Kłamiesz! — ofuknął Colin. — Nie jestem taki samolub, jak twój piękny Dick. Zatrzymuje cię w ogrodzie, żebyś się w błocie z nim babrała, a wie, że tu jestem sam. Daruj, ale to on jest samolub najgorszy!
Oczy Mary ciskały płomienie.