Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A on chce, żebym codzień przychodziła z nim rozmawiać. A ty mi masz mówić, kiedy mam przyjść.
— Ja! — wołała Marta. — Oj, Boże mój! Stracę miejsce, stracę na pewno!
— Nie możesz stracić miejsca, jeśli zrobisz to, czego on chce, a wszak wszyscy mają rozkaz go słuchać — dowodziła Mary.
— Czy panienka chce powiedzieć, że był dla panienki grzeczny? — pytała Marta, szeroko otwierając oczy.
— Zdaje mi się nawet, że mnie bardzo polubił — odparła Mary.
— No, to nic innego, tylko musiała go panienka oczarować! — zdecydowała Marta, oddychając głęboko.
— Masz na myśli magję? — spytała Mary. — Słyszałam o czarnoksiężnikach w Indjach, ale ja nie potrafię robić tego, co oni. Poprostu weszłam do jego pokoju i byłam taka zdziwiona, gdym go ujrzała, że stanęłam i patrzałam. Więc on się odwrócił i patrzał na mnie. I myślał, że jestem albo duch, albo sen, a ja to samo sobie myślałam o nim. Takie to było dziwne być razem, pośrodku nocy, nic o sobie nawzajem nie wiedząc. Zaczęliśmy sobie zadawać pytania. A kiedy go spytałam, czy mam odejść, powiedział, że nie.
— Świat się kończy! — jęczała Marta.
— Co mu jest? — pytała Mary.
— Nikt tego na pewno nie wie — objaśniała Marta. — Pan Craven od zmysłów odchodził, gdy on na świat przyszedł. Doktorzy myśleli, że go trzeba będzie zamknąć w domu obłąkanych. A to wszystko przez to, że pani Craven umarła, jak już panience mówiłam. Pan wcale spojrzeć nie chciał na dziecko. Był nieprzytomny, mówił, że będzie garbaty, jak on sam, i że lepiejby było, gdyby umarł.
— Czy Colin jest garbaty? Nie wygląda na takiego — rzekła Mary.