Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyszli. Na wschodach drugiego już piętra usłyszeli muzykę, złożoną z dźwięków fortepianu i skrzypiec. Ławiczowi oczy błysnęły. Kaplicki zaśmiał się.
— A co! — rzekł, — jakbyś innym człowiekiem był. Teraz przynajmniéj widać, żeś młody. Zobaczysz, jak wybornie będziemy się bawili. Wdzięcznym mi będziesz...
Słów tych prawie Ławicz nie słyszał, bo oblany rzęsistém światłem, napełniającem przedpokój, a bardziéj jeszcze gwarem licznych głosów, szumiącym za zamkniętemi drzwiami przedpokoju, walczył z paltotem swym, którego zdjęcie utrudniały mu zsuwające się wciąż z rąk rękawiczki. Lokaj, uniżenie usługujący Kaplickiemu, lekceważąco spojrzał na znanego mu z widzenia lokatora poddasza, i ani myślał przychodzić mu z pomocą. Kaplicki piorunująco spojrzał na pełnego pychy sługusa, i sam do kolegi poskoczył.
— Cóżeś się tak zmieszał? wstydź się, mój Zygmusiu! nikt cię tam przecie nie zje!
W przedpokoju czuł się trochę tylko zmieszanym, ale gdy przez drzwi, otwierające się na oścież, buchnęły mu w twarz: światło, ciepło i gwar, napełniające dwa salony, a przed oczyma zamigotała mozaika twarzy i ubrań, zbladł bardzo, spuścił powieki, i podobnym stał się do niezgrabnego i nieszczęśliwego jeńca, którego pod silną strażą prowadzą tam, dokąd on iść nie chce.