Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pojął, że to, co brał za spadłe chyba z nieba sztabki metalów drogich, było po prostu źdźbłami słomy, które blask słońca pozłacał, posrebrzał, zarumieniał; wystarczyło zasłony pomiędzy nimi a słońcem tak drobnej, jak ręka ludzka, aby zgasły i okazały się tem, czem były. Chłopak głośno śmiał się ze swej pomyłki, lecz w gamie śmiechu jego plątała się jakaś nuta sprzeczna, która, nie wiedzieć skąd się dobywając, kłuła go w serce — trochę tylko kłuła. Słaba i nietrwała była nuta sprzeczna, która wplątała się w wesołą gamę jego śmiechu, bo nie był-że to zaledwie początek wycieczki, nie miał-że jeszcze omylony chłopak przed sobą paru godzin czasu, mnóstwa miłych rzeczy, które las napełniały, i nadewszystko rydzów, tych różowych, jędrnych, lśniących rydzów, które z Klarcią przyrzekli sobie zbierać, a potem zjadać razem? Smażone rydze lubił bardzo, czarnowłosą Klarcię jeszcze bardziej, więc żywym ruchem podniósł głowę i usta otworzył, aby do towarzyszy przemówić, zawołać, opowiedzieć im omyłkę swoją i z nimi razem z niej śmiać się...
Nikogo dokoła nie było. Cicho i pusto na kawałku pola, po którego jednostajnie żółtej powierzchni błyskają tu i owdzie błyszczące sztabki i pyłki. Ale chłopak nie da się zwieść po raz drugi.