Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było rozdarciem, troski twarde, jak bruki miejskie, samotności długie, jak noce zimowe, błyski bohaterstwa bezimiennego dla tej nawet, która je nieciła, uciechy tak skromne, jak rozkwitłe na wiosnę hyacynty i wśród nich jedna tylko przepyszna, ta, która u łona macierzyńskiego rozkwitała uśmiechnionemi, choć, niestety! blademi twarzami dwóch dziewczynek...
Elwira Roza siedziała z łokciami opartymi o poręcze fotelika i z rękoma splecionemi, nieruchoma. Chwilami rysy jej twarzy zdawały się wpadać aż w osłupiałość. Raz tylko przechyliła się ku poblizkiemu parawanikowi z laki chińskiej i, pociągnąwszy ku sobie zawieszony na nim szal z drogiej tkaniny, okryła nim przepyszną swą postać, aż prawie po skraj sukni.
W pokoju było aż nadto ciepło, ale fałdy szala, ściśle dokoła kibici owiniętego, zasłoniły jej wpółnagość i ukryły migocącą w koronkach strzałę brylantową. Tylko jeszcze butony brylantowe rzucały świetne połyski u twarzy skamieniałej i dwoma płomykami ściągniętych brwi gorejącej.
Gdy tak słuchała, powstało w niej i wnet z mocą gwałtowną wybuchnęło pragnienie opowiedzenia nawzajem wszystkiego, wszystkiego... ale niepodobieństwo! Co się stało, jak się stało, co z czego wynikło, co się działo, opowiedzieć