Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Z różnych sfer t.5 228.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   220   —

niebu, na którém powoli, powoli, rozpalało się ogromne słońce, z wyrazem sprawiedliwość na łonie; widywałam stos jakiś gorejący, jakby ten, na którym umierali: Joanna d’Arc, Giordano Bruno i inni, i siebie na stos ten wstępującą, a taką szczęśliwą, jaką nie czułam się nigdy, nigdy... Julku, ja nie chcę, ja nie mogę kucharką być, ani próżniaczką... łatać łachmanów ubóztwa, ani zjadać chleba bogactwa niezapracowanego i niedzielonego z tymi, którzy biedni... głodni!... Za mąż iść? nie myślałam nigdy o tém, i nigdy téż, nigdy nie będę wykręcać się przed lustrem, jak te głupie dziewczyny, koleżanki moje, którym to tylko w głowie i na sercu. Ani ja młodych ludzi kokietować, jak one, nie umiem... Patrzę na nich, ot, tak samo zupełnie, jak na te żółte ściany, bo są oni tak samo szpetni i tak samo nudni... Ja chcę uczyć się, wiedziéć, żyć... nie tak, jak wszyscy żyją, ale wyżéj jakoś, wyżéj, goręcéj, i — umrzéć, choćby młoda, choćby męczeńską śmiercią, ale za kogoś drogiego... za coś wielkiego!...
Daléj mówić nie mogła, bo zabrakło jéj oddechu. Zdyszana i cała drżąca, wznosiła w górę oczy rozgorzałe i topiące się w łzach. Julek patrzał na nią długo, ze zdziwieniem i zachwyceniem zarazem.
Nagle zawołał:
— Ależ śliczna jesteś, na prawdę! No, no! piérwszy raz spostrzegłem, że masz takie cudne, ogniste oczy i w całéj sobie coś... coś takiego...