Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Z różnych sfer t.1,2 274.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ, panie Żmindo! — przerwał ze zdziwieniem podróżny, — nie poznajesz mię pan chyba! Wszak jesteśmy dobrze znajomi, przejeżdżam tędy od dwóch miesięcy co tydzień prawie.
— Rzeczywiście, nie poznaję... nie poznaję... nie wiem, czy mam honor... — jednym tchem mówił wciąż Żminda, — ale proszę łaskawego pana... niech pan pośpiesza... moi ludnie zaraz gotowi będą... hej! Jan! Ambroży! Doliniecki! wyprowadzać konie! zaprzęgać na miłość Bozką prędko! prędko! Wszak ja tam dobiedz jeszcze muszę, nim ją ziemią zarzucą... Ambroży, cztery konie dla pana!... podorożna panie łaskawy! prohony! Widzi pan, tu u mnie wielki porządek zawsze i takiego pośpiechu niéma, ale dziś co innego! Dziecko mnie porzuciło... na szkarlatynę umarło, muszę dobiedz... pożegnać się.
Mówiąc to wszystko jednym tchem, Żminda, zbiegał wciąż z ganku i wbiegał nań napowrót, rzucał spojrzenia na widniejący jeszcze z dala kondukt, wołał i rękoma machał na kilku pocztylionów, którzy, pozostawszy na stacyi, krzątali się po dziedzińcu. Po czole jego zbrużdżoném i drgającém ciekły duże krople potu, oczy, tak mętne zwykle i omdlałe, paliły się jak żużle. Kilku słowami uwiadomiłem podróżnego o wypadku zaszłym w domu Żmindy. Zaledwie zrozumiał, o co idzie, przybyły pochwycił za obie ręce gospodarza stacyi i usiłował przyprowadzić go do przytomności.