Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Widma 077.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i jaj, o straszném błocie, które zrana zalegało rynek, o wzrastającéj drożyźnie obuwia. Lusia wieczór ten, jak i najczęściéj wieczory niedzielne, przepędzała u dziadka. Tym razem znalazła go w usposobieniu takiém, jakie zawsze sprawiała na niéj przykre wrażenie. Mówił mało, i albo szklannym wzrokiem patrzał w przestrzeń, albo wpatrywał się w nią bystro i smutnie. Takim widywała go dotąd tylko w pewne dnie roku, o których wiedziała, że są rocznicami, przywodzącemi mu przed pamięć szczególniéj wesołe lub bolesne wypadki jego życia. Dziś jednak nie opowiadał jéj, jak zwykle w dniach podobnych bywało, ani o godzinie, w któréj otrzymał tam... tam daleko... wieść o jego śmierci, ani o pięknym Otoku, ani o swéj długiéj podróży... Nie była to więc rocznica żadna. Jednak, po półgodzinnéj nieobecności, w czasie któréj przyjmował przybyłych z pociągu gości, wróciwszy do izdebki i siadając przy biurku, nagle trochę zapytał:
— Czegoś ty taka mizerna? i czemu nic nie mówisz do mnie? Jeżeli chora jesteś, albo ci brak czego... możesz przecie powiedziéć mi o tém, a ja... jabym ci nieba chciał przychylić... Cóż?...
— Nie jestem chora i niczego mi nie brak — odpowiedziała.
Rzucił się na krześle gniewnie trochę.
— Skryta jesteś — zaczął, lecz urwał nagle, jakby mu surowe wyrazy, do niéj skierowane, przez usta przejść nie mogły. Natomiast wpatrzył się w nią znowu bystro i mówił:
— Jesteś sierotą, bo choć masz mnie, cóż ja? tyle tylko, że cię żywić i jaką-taką edukacyę dawać ci mogę. Wielu téż rzeczy i fizycznie i moralnie braknąć ci musi. Dla tego, dziecko moje, udawaj się jak najczęściéj do Ojca sierot wszystkich... módl się...