Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łam jéj ręce z wdzięcznością... wszak ona zastępowała mi matkę, któréj nie znałam, a była dla mnie zawsze tak dobrą... Biedna! jak ona będzie smutną, gdy mnie już nie stanie!...
Westchnęła cicho, a jakby w rażącéj sprzeczności odpowiedzi, kanarki wesoło zaszczebiotały z okna.
— Wincuniu! — rzekł Bolesław — ty tak spokojnie mówisz o tém, że masz umrzeć! Czyliż ci wcale nie żal życia? Czy nie zostawiasz na ziemi nikogo, kto-by ci był drogim?
Głos jego drżał żałością bez granic.
Wincunia uśmiechnęła się z łagodnym smutkiem, jedna łza wypłynęła powoli z pod powieki i zawisła na długiéj rzęsie. Z trudnością podjęła rękę i, ukazując nią różowy promień zachodzącego słońca, który za oknem przerzynał powietrze i spływał na murawę, wyrzekła powoli:
— Patrz: na tym promieniu za chwilę zawiśnie dusza moja i po nim, jak po złotych wschodach, wstąpi tam wysoko, gdzie dobry Bóg przyjmie mię może dla tego, że cierpiałam wiele i umarłam młodo... Tam uklęknę przed Świętą Maryą i modlić się będę za ciebie, a gdy tu na ziemi i twoja ostatnia nadejdzie chwila, ja w niebie z dzieciną moją na ręku spotkam cię...
Łkanie głębokie, nieposkromione, jęknęło w piersi Bolesława. U okna kanarki znowu zaszczebiotały wesoło. Wincunia silniéj oparła dłoń na ręce przy-