Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

suwała się część gaju, pokryta bogactwem barw jesiennych; wysmukłe brzozy o złocistym liściu stały na tle oranżowych dębów, po których przemykały się gdzieniegdzie różowe smugi osiczyny, albo ponsowiały obfite, zwieszające się po gałęziach grona jarzębin. W górze było niebo blade i bez blasku, ale pogodne i tylko szarawą a przezroczystą mgłą zasnute; u dołu trawnik dziedzińca, zarzucony opadłém z drzew liściem, otaczał wielki klomb astrów, z których białe pożółkły i pochyliły głowy, a różowe stały jeszcze wyprostowane i dumne, niby urągając wczesnéj śmierci sióstr słabszych. Daléj, pod samą bramą dziedzińca, kilka sumaków, blizko siebie rosnących, powiewało zwolna szerokiemi krwistego koloru liśćmi, a za bramą widać było kawałek białéj drogi, wiodącéj w pole, i jeszcze kawałek tego pola, o zagonach, pokrytych bujną żółtawą zielenią, i obrazek urywał się nagle, w ukośnéj linii przerżnięty ramą okna. Wzrok Wincuni to zawieszał się na szczytach dębów o pałającéj barwie, to opuszczał się na klomb astrów półzmarłych, to znowu płynął w górę po różowych smugach osiczyny, albo ścigał powoli złocisty listek brzozy, oderwany od gałęzi i lecący z wiatrem po żółtéj trawie, nad krwistemi sumakami, w pole. Niekiedy biała roleta, osunięta powiewem wiatru, pokryła część obrazka; wtedy Wincunia czyniła ręką słaby gest, jakby chciała usunąć tę przeszkodę, dzielącą ją od kawałeczka świata, na który patrzyła, ale wnet wiatr po-