Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kapłana lekarskiéj sztuki i spytałem ją, nadając słowom moim ton żartobliwy: „Co tam pani widzisz na tym obłoku, że go tak ścigasz oczyma?” „Widzę — odpowiedziała, nie zmieniając kierunku wejrzenia — widzę tam to, co od wielu dni, miesięcy, lat prawie, stoi wciąż przed memi oczyma... w światłości i w zmroku... płynie przede mną na obłokach... wiesza się na zieleni drzew... świeci w ciemnościach nocy”. — Mówiła to powoli i z cicha, bardziéj do siebie niż do mnie. Pomimo całéj zimnej krwi, do któréj usposabia mię powołanie moje, byłem wzruszonym. „I cóż jest to, co panią tak prześladuje?” — spytałem znowu nawpół żartem. „To moje, moje straszne...” — zaczęła mówić i nie dokończyła, drgnęła, jakby ze snu zbudzona, i spojrzawszy na mnie, usiłowała zaśmiać się: „O, panie! — zawołała z tą wesołością, która w niéj smutniejszą jest od smutku — ja coś niedorzecznego mówiłam... nie słuchaj mnie pan, gdy tak mówię... to jakby przez sen... ja często śnię na jawie!”
I z gorączkowym pośpiechem zaczęła mówić o czémś inném. Cóż mogłem wysnuć z tych kilku słów urywanych, które wyrzekła? To tylko, że czegoś żałuje, że za czémś tęskni, że ciągle ma przed oczyma jakiś obraz, do którego przywiązała się jéj dusza i z którym odlatuje ona od niéj... aż na zawsze odleci...
Bolesław zamyślił się i długo milczał.
— Zdaje mi się — rzekł — że wszystko, o czém pan mi mówiłeś, jest koniecznym wypływem położenia