Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w kapeluszu orzuconym czarną woalką, szła ona powoli z tą chwiejnością kroku i wątłością postaci, która oznajmia wielkie fizyczne i moralne zmęczenie.
Zdawało się, że oczy jéj powiększyły się i rozszerzyły, a szklił się w nich suchy blask, wzmożony ciemnawą bladością zapadłych a przejrzystych policzków; usta jéj układały się w wyraz, jaki cechuje zwykle osoby cierpiące długo a tajemnie, i tylko światłe warkocze, wysuwające się z pod kapelusza i w bogatych splotach opływające szyję, przypominały dawną srebrnowłosą Wincunię.
Zbliżyła się do furtki cmentarza i podniosła spojrzenie, podniosła je na to miejsce, na którém niegdyś zwykł był stawać Alexander, na którém niegdyś podjął on dla niéj owę upadłą z jéj rąk książkę... Ale teraz, zamiast wzroku tych błękitnych oczu młodzieńca, które tak czarowały ją wówczas, spotkała się ona ze wzrokiem, wymierzonym do niéj, kilkunastu osób, grupami stojących na cmentarzu. Szybko zarzuciła na twarz woalkę, silny rumieniec zaognił jéj policzki. Znajomi ukłonili się jéj wszyscy, ona oddała ukłon i, przyśpieszywszy kroku, zniknęła w głębi kościoła.
Stojący na cmentarzu ludzie milczeli długo, zdjęci poszanowaniem na widok téj złamanéj i zwiędłéj wcześnie młodości. W oczach kilku kobiet błysnęły łzy, na twarzach mężczyzn ukazał się wyraz żalu; jakiś podstarzały dzierżawca z łoskotem nos sobie utarł,