Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a w dali pola zaczynały zielenić się i nad niemi ciągnęło stado wracających bocianów i żórawi. Alexander długo patrzył na wesoły ten obraz, a twarz jego rozpogadzała się coraz bardziéj.
— Ha — rzekł — świat szeroki i piękny, znajdę ja sobie na nim miejsce, gdzie mi będzie lepiéj niż tutaj... młody jestem, wszystko jeszcze przede mną... żeby nie to ożenienie, żeby nie ta kula u nogi, dalekobym jeszcze zaszedł... ale, w odległych stronach nikt i wiedziéć nie będzie o tém, że jestem żonaty... jakie szczęście, że rodzice moi o kilkadziesiąt ztąd mil mieszkają! Tak, wyjechać, wyjechać daleko, jak najdaléj...
Podniósł głowę, wstrząsnął włosami i wyglądał jak motyl, zrywający się do lotu.
— Jutro, dziś, natychmiast wyjeżdżam — rzekł — ale po chwili zamyślił się i dodał: — nie mam tylko pieniędzy na wyjazd!
Poskoczył i przez drzwi zawołał donośnie w głąb’ mieszkania:
— Zawołać do mnie Pawełka.
W pięć minut potém wszedł Pawełek. Nie był to już ów wiejski prawie parobczak Adampolski, który ongi posyłany przez Alexandra cwałował do X., oklep na srokatym koniu, po kwiaty dla Wincuni. Był to teraz pan ekonom, a w sąsiedztwie każący nawet tytułować siebie panem komisarzem, w czarnym surducie, z rękoma w kieszeniach, miną bardzo pewną sie-