Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mówił: Zobaczycie! Kiedy w dwa tygodnie po złowróżbnéj rozmowie z prawnikiem, pani Karliczowa zobaczyła przez okno podjeżdżający pod jéj pałacyk powóz pana Kalixta, żywy rumieniec oblał jéj twarz i rzuciła okiem w zwierciadło. Strój jéj był ciemny i, jak zwykle, powłóczysty a bogaty: warkocze nad czołem, ułożone w dyadem, ozdobiony tylko dwiema szpilkami z pereł; czarne koronki opływały stan i w malowniczych fałdach opuszczały się na suknią. Wyglądała zachwycająco; to téż pan Kalixt, witając ją ze światową ceremonialnością, mocniéj, niż wypadało, uścisnął jéj rękę, a blado-błękitne jego oczy utkwiły w jéj twarzy dłużéj, niż-by na to pozwalała etykieta. Do obiadu zasiadły dwie zwykłe kompanionki pani Karliczowéj i rozmowa toczyła się ogólna, podsycana dowcipem pani domu, który jaśniał w całém swém świetle. Po obiedzie piękna wdowa weszła do budoaru, co było znakiem dla kompanionek, że życzy sobie sam-na-sam pozostać z gościem. Dwie panny usunęły się do swych oddalonych pokojów, pan Kalixt usiadł naprzeciw przedmiotu długo trwających swych westchnień, a w postaci jego i twarzy nic nie zapowiadało, aby się gotował do jakiéj uroczystéj rozmowy. Niedbale siedział w fotelu, palił cygaro i patrzył na panią domu, która w zamyśleniu bawiła się koronkami sukni. Po chwili podniosła głowę, wpół smutny, wpół żartobliwy uśmiech przebiegł jéj usta i, topiąc spojrzenie w twarz gościa, rzekła: