Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sumienia, przypominającego powinność życia i męztwa, mimo wszelkie spadające ciosy?
Wszak sam przez długie już lata dźwigał ciężar samotności i tęsknoty, łamał się z boleścią wspomnień, a z walk wychodził zwycięzcą samego siebie. Teraz więc nadeszła chwila, w któréj trzeba mu było uczyć anielskiéj sztuki cierpienia tę, przez którą przyszły ku niemu cierpienia wszelkie.
Wincunia słuchała jego tak cicho, jak ciche były łzy, które nie ustawały płynąć po jéj licu; niekiedy usta jéj poruszały się zwolna i, jak niewyraźne echo, powtarzały słowa Bolesława; pierś jéj oddychała coraz łagodniéj, aż na zmęczone oczy zwolna opadły powieki, coraz rzadsze łzy sączące z pod długich rzęsów.
Bolesław umilkł, sam zmęczony wysileniem; blady, oparł gorącą skroń na złożonych w jego dłoni rękach Wincuni, a powolny jéj oddech owiewał mu czoło.
Przed domkiem rozległy się dzwonki, Bolesław powstał i zwrócił się ku drzwiom, w których stanął doktor.
Wincunia zdawała się nic nie słyszéć, powieki jéj nie podniosły się, tylko, gdy Bolesław odstąpił od niéj, oddech jéj stał się znowu ciężkim i pełnym łkań stłumionych, a łzy obfitszym strumieniem popłynęły po twarzy.
Doktor poważny był i zamyślony.