Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śmiechem, albo porywał ją i wykręcał się z nią walca po pokoju. Ale, jeśli był zmęczony, albo trochę na co nadąsany, mówił:
— No, daj-że już temu wszystkiemu pokój! — i odchodził! Parę razy nawet spostrzegła, że ziewnął przy niéj.
Mimo to wszystko, miewała jeszcze często chwile zachwytów i szczęścia, w jakich nieprzerwanie spłynęło jéj piérwsze półrocze. Nie czuła się tak zupełnie i bez chmurki szczęśliwą, jak wówczas, ale jeszcze było jéj dobrze. Skrzydła jéj uniesień osłabły już trochę i opuściły się nieco niżéj ku ziemi, nie mniéj jednak nie dotknęła jéj jeszcze stopami.
Liczba pocałunków, którą obdarzali siebie małżonkowie, z sześćdziesięciu na godzinę, jaką była w piérwszém półroczu, zredukowała się w drugiém do sześćdziesięciu na dzień, a i z tych większa połowa dostawała się Alexandrowi od Wincuni.
Przy téj uczcie miłości, jaką sobie sami zaimprowizowali na prędce, ona była u środkowego dania, on miał już tylko do spożycia wety.
Lubo nie zdawał sobie sprawy ze swych przeczuć, przeczuwał niekiedy bezwiednie, że tuż, tuż, nastąpi przesyt.
Wincunia dojrzała parę razy to przeczucie męża na jego lekko znudzonéj twarzy, ale zamykała oczy, aby nie widziéć, a potém otwierała je i patrzyła na niego najpiękniejszém, jakie miała spojrzeniem, aby