Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

huk zdawał się spadać potężną gammą, przeraźliwe jęki przeszywały powietrze i w dali kończyły się westchnieniami, zdającemi się wychodzić z łona zmęczonéj i szamotanéj ziemi.
Śród tego zamętu wzburzonych żywiołów, śród téj dzikiéj muzyki rozszalałéj natury, Bolesław wiózł Wincunię. Traf oddał ją raz jeszcze w opiekę jemu. Milczeli oboje, konie postępowały z trudnością śród coraz wzrastającego nawału śniegu, dość prędko jednak pociągały za sobą sanie, zachęcane niekiedy głosem Bolesława. Jakie były wówczas myśli tego człowieka, który, po długiém rozłączeniu, znalazł się znowu z tak bardzo ukochaną przez się kobietą, sam na sam, pośród przestrzeni, pełnéj przerażających odgłosów, pod chmurném niebem, na którém nie było nawet ani jednéj gwiazdy, coby na nich patrzéć mogła? Czy w piersi jego wrzała taka sama burza, jaka wstrząsała przyrodą? Czy dawne uczucia ostygły w niéj i teraz już nie dotykały strun jego serca?
Czy człowiek ten udawał spokój, czy był spokojnym w istocie? Trudno było odgadnąć, ale ile razy wicher rozpędził chmury na kawałku nieba i tuman śniegowy rozpadłszy się po ziemi przezroczystém zostawił powietrze, Wincunia widziała wyraźnie postać jego, silnie trzymającą lejce i, zda się, samę jednę spokojną śród burzy ogólnéj. Niekiedy spostrzegała profil jego twarzy: była ona bladą i surową; parę razy zwrócił się ku niéj, poprawiał futro, pokrywające jéj nogi i py-