Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zawrzały w nim razem, ale nie objawiły się na twarzy żadnym widocznym znakiem. Przeciwnie; Bolesław uśmiechnął się i rzekł tonem zwyczajnéj rozmowy:
— Państwo macie podobno mnóztwo znajomości w sąsiedztwie? Możesz więc pani do bliższych stosunków wybrać te tylko, które jéj są sympatyczne.
— Nie wiele mam czasu i chęci oddawać się towarzyskiemu życiu — odparła Wincunia i dodała z głębokim wyrazem: — mam córkę!...
— A! — rzekł przeciągle Bolesław i w głosie jego zadrgał po raz piérwszy ton ostry i gorzki, a zarazem oczy sposępniały, usta okrążyły się bolesnym wyrazem. Ale krótko to trwało; przywołał zwykłą spokojność na twarz i rzekł:
— Tak, wiem, słyszałem, że pani masz córkę.
— Śliczna dziecina! — z zapałem matki zawołała Wincenta. Wzrok Bolesława, wpatrzony machinalnie w ogień, zamglił się wyrazem niezmiernéj żałości. Powściągnął ją bardzo prędko i, przenosząc spojrzenie na Wincentę, rzekł:
— Z całego serca życzę pani, abyś była szczęśliwą matką i żoną.
I wyciągnął do niéj rękę. Wincenta podała mu swoję i poczuła uścisk jego dłoni, ten uścisk ciepły, drgający tętnem serca, jakim różnił się on od innych ludzi, i stanęła przed nią przeszłość cała, ze wszystkiemi wspomnieniami i węzłami, które ją niegdyś łączyły