Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zadął z hukiem podobnym do grzmotu i piskliwie a przeciągle zajęczał pod oknami.
Bolesław poniósł rękę do czoła.
— Nie, to nad siły moje! ja nie przeniosę, aby ona tam dłużéj była! — zawołał, zapominając obecności Szlomowéj i, pochwyciwszy czapkę, bez futra wybiegł z izby.
Przed wrotami oberży sanie stały ciągle na jedném miejscu: konie parskały od wiatru dmuchającego im prosto w oczy, furman tupał nogami, stojąc na przodzie, kobieta siedziała na saniach z twarzą ukrytą w zarękawku. Bardzo snadź zatopiona była w myślach, bo nie słyszała kroków zbliżającego się Bolesława.
— Pani Wincento! — rzekł on, stając tuż przy saniach; Wincunia drgnęła i twarz podniosła, z piersi jéj wyrwał się słaby wykrzyk.
— Dobry wieczór pani! — rzekł Topolski, a głos jego, wielkim może wysiłkiem woli, brzmiał całkiem spokojnie.
— Dobry wieczór panu — odpowiedziała Wincenta tak cicho, że zaledwie ją dosłyszéć można było.
— Wysiądź pani z sań i wejdź do ciepłéj izby — rzekł Bolesław, bez żadnych wstępów, łagodnie ale prawie nakazująco.
Wincenta milczała parę sekund, potém odpowiedziała z widocznym wysiłkiem:
— Mąż mój zaraz wróci.