Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wszyscy twoi prześladują Abla Karaima i wnuczkę jego, Gołdę, a ty ich bronisz. Ja tobie dawno podziękować chciałam!
Meir spuścił powieki. Białe czoło jego okrywała wciąż różowa barwa rumieńca.
— Żyjcie w spokoju, ty i dziad twój Abel, — wymówił z cicha, — niech nad biednym domem waszym rozpostrze się prawica Przedwiecznego, który kocha i broni tych, co cierpią...
— Dziękuję tobie za dobre słowa twoje, — cicho już szepnęła dziewczyna; zarazem osunęła się na trawę u nóg młodzieńca i, podnosząc nieco splecione ręce, szeptała daléj.
— Ty, Meir, dobry jesteś, rozumny i piękny. Imię twoje znaczy: „światłość“ i mnie przed oczyma robiło się światło, ile razy ja zobaczyłam ciebie. Ja dawno chciałam ciebie znaléźć i porozmawiać z tobą, i powiedziéć, że choć ty wnuk bogatego kupca, a ja wnuczka biednego Karaima, co koszyki plecie, my jednacy w oczach Przedwiecznego Pana, i mnie wolno na ciebie oczy podnieść i na twoję światłość patrząc, być szczęśliwą!...
I wyglądała w istocie szczęśliwą. Śniade, zapadłe jéj policzki, teraz dopiéro opłynęły łuną płomiennego rumieńca, wargi purpurą zaszły i drgały, a w czarnych oczach, wzniesionych ku twarzy młodzieńca i napełnionych uwielbieniem namiętném, stały dwie łzy srebrne.
Meir słuchał jéj ze spuszczonym wzrokiem, a gdy umilkła, podniósł powieki, popatrzał na nią przez chwilę i szepnął zcicha:
— Jaka ty wdzięczna jesteś, Gołdo, i — piękna!
Poraz pierwszy w ciągu rozmowy swéj z Meirem, Gołda oczy spuściła i machinalnie zgarniać poczęła ku sobie wysokie trawy, o puszystych kiściach, rosnące dokoła.
Meir patrzał na nią długo w milczeniu. Przedziwna niewinność serca objawiała się w zawstydzeniu, które mu wciąż rumieńcami okrywało czoło, i w nieśmiałéj radości, od któréj zdwojonym blaskiem świeciły szare źrenice jego, kłoniące się wciąż ku ziemi.
— Usiądź tu przy mnie, — rzekł nakoniec cichym głosem.
Dziewczyna podniosła się z ziemi i usiadła na wskazaném jéj miejscu. Odzyskała już całą śmiałość swą i powagę. Milcząc, patrzała na młodzieńca, który nie patrzał na nią. Milczeli długo. Milczenie téż panowało dokoła, tylko nad głowami ich szemrały zcicha wysmukłe brzozy, a wkoło poblizkiéj sadzawki, porosłéj łozą, błotne ptactwo odzywało się rzadkiém, krótkiém krakaniem i gwizdem.
Meir, patrząc wciąż na ścielące się u stóp jego gęste trawy, pierwszy przemówił:
— Dla czego tak późno wypędzasz kozę swą na pastwisko?
Gołda odpowiedziała: