Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwanie to przyniosło-by mi w każdéj innéj porze mego życia wielką radość i nadzieję, sięgającą wysokich sfer dążeń i pożądań. Odpowiada ono najzupełniéj wszystkiemu, co kiedykolwiek pełnić zamierzałem dla ludzi, a marzyć mogłem dla samego siebie. Teraz jednak...
Umilkł nagle. O! jak prędko, jak nieubłaganie prędko biegła ku mnie straszna chwila! Nie mogłam iść daléj. Czułam się tak słabą, że oparłam się o wysmukłą brzozę, przy któréj stałam.
Dziwne bywają niekiedy żarty ślepego trafu! Miejsce, na którém stanęłam, było tém samém miejscem, na którém żegnaliśmy się niegdyś, w owym niezapomnianym nigdy dniu piérwszego spotkania. Z jednéj strony cienista ścieżka wiła się i niknęła w zaroślach leśnych, z drugiéj rzeka płynęła u stóp nizkiego brzegu, szoroka i szemrząca.
Spojrzenia nasze razem pobiegły po zakrętach ścieżki i utonęły na chwilę w tajemniczych cieniach lasu.
— Pamiętam miejsce to — rzekł Adam.
Na czole jego spoczywały dwie głębokie bruzdy i oblewały mu pobladłą twarz, wyrazem smutku i siły.
— Od owego dnia, w którym na miejscu tém pożegnałem niegdyś panią, upłynęło dla mnie wiele dni różnych... Wszystkie siły moje poświęciłem temu,