Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ci dwojga ludzi, tak młodych sercem, a tak dojrzałych rozumem, tak godnych szczęścia i tak wielkie szczęście dać sobie mogących, jak ci ludzie, tobie i mnie tak znani i drodzy! Z innéj strony, mam-że prawo, najlżejszém choćby dotknięciem, popychać delikatne i zarazem surowe sumienie Maryi w uwielbioną moję stronę?
Piszę to o bardzo rannéj porze w pracowni Maryi, przy jéj biurku, stojącém u okna, za którém widzę mieszkanie Adama, na które w téj chwili właśnie pada różowy blask wschodzącego słońca. Idąc tu, przechodziłam przez sypialnią Maryi, i przypatrywałam się jéj uśpionéj. Początek snu jéj trudny snadź był i niespokojny, bo poszewki poduszek zmięte są i okryte włosami jéj, splątanemi w nieładzie. Ale na tych splątanych włosach twarz jéj spoczywa, blada i ze śladami łez na powiekach, lecz spokojna. Spokojny też oddech porusza jéj piersią i na ustach przewija się łagodny uśmiech. Jestem pewna, że śni ona o dzieciach swych. Ten sam promień słoneczny, który barwi okna Adama, wnikając do pokoju z za uchylonéj story, opasał czoło jéj różanym rąbkiem...
Jerzy! młodsza od niéj o lat parę, lecz tysiąc razy doświadczeńsza w burzach i namiętnościach serca, bezdzietna jeszcze i więcéj do marzeń i uniesień, niż do surowych myśli, skłonna, ja czuję się nieśmiałą wobec dziewiczéj niewinności téj dojrzałéj kobiety, wobec téj powagi dobrowolnie przyjętego macierzyń-