Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Jędza.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bo krótki dzień zimowy już przygasał i zaczynała się szara godzina. Ambrożowa, kilka razy z talerzami i sztućcami przez wąski pokoik przeszedłszy, wpółotworzyła drzwi od kuchenki, w której, małą lampkę zapaliwszy, w kątku na ziemi usiadła i Ignasia pociągnęła, aby przy niej usiadł. Na ziemi więc siedząc, żywo z sobą o czemś szeptali, aż podniosła się drobna, prawie czarna ręka kobieciny i twarde włosy chłopca głaskać zaczęła. On swoją wielką, gapiowatą głowę na drobnych macierzyńskich kolanach położył, a ona nad tę głowę wznosząc suchy, czarny palec i trzęsąc nim w powietrzu, ciągle mu o czemś bardzo pocichu prawiła: może o Dzieciąteczku, które urodziło się na sianku i pałacyku żadnego nie miało zbudowanego, by człek, sianu przyrównany, przez nie był zbawiony, — może o tych tysiącach balijek bielizny, które ona wyprała, setkach pokoików, które uprzątnęła i opaliła, niezliczonych godzinkach głodu, chłodu i smutku, które przeżyła, nim jego, jego brata i dwie ich siostry tak wyhodowała, aby choć sianu podobni, trucizną świata nie byli.
Wąski pasek światła, od małej lampy na podłogę padający, łączył tę siedzącą na ziemi parę ludzi z drugą, która z dłonią w dłoni i z twarzą przy twarzy, na niskim kuferku siedziała. Dalej jeszcze, z drugiej strony przepierzenia, Szyszkowa z takim już gwałtem nalegania o różne szczegóły tyczące się jej synów dopytywać się zaczęła Stanisława, że on, wszystkie wykręty i niedomówienia wyczerpawszy, z krzesła się porwał, dużą lampę na stole zapalać zaczął i żałosnym głosem zawołał:
— Oleś! Jadzia! To dobre! Jak Boga kocham! sami do dziury jakiejś zaleźli i bawią się doskonale