Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zimno! Mróz nie duży, dziesięć stopni może, nie więcéj, ale wiatr silny dmie i z ziemi podnosi tumany śniegu Z góry téż śnieg pada, drobniutki jak pył, twardy i gęsty. Księżyc świeci, ale nie widać go za białemi chmurami, które ociągnęły całe sklepienie nieba i choć noc ciemną nie jest, mało co widziéć można przez tę mgłę, śnieżną, która pada z góry i podnosi się z nad ziemi. Wiatr ją skręca w kłęby, lub wielkiemi płachtami rozpościera w powietrzu, a światło księżyca z-za białych obłoków przenika ruchome jéj wnętrze białą światłością, która nie oświeca nic.
Sześć wiorst tylko dzieliło miasteczko od Suchéj Doliny i cała prawie prowadząca doń droga wysadzona była drzewami. W śnieżnéj mgle, drzewa te szarzały nakształt błądzących po polu widm, ale Dziurdziowie rozpoznawali je od czasu do czasu i, zacinając konie, coraz więcéj przestrzeni za sobą pozostawiali. Żaden z nich nie spał. Piotr czasem z akcentem nabożeństwa wzdychał, lub coś szeptał; Klemens kilka razy gwizdać rozpoczynał; Stepan konia swego głosem ponurym do pośpiechu zachęcał; Szymon, na saniach swych leżąc prawie, stał się dziwnie rozmownym i krzykliwym. Szumiący i gwiżdżący wiatr słowa jego zagłuszał, on jednak, nie dbając o to, czy jest przez kogo słuchanym, wykrzykiwał, komuś od-