Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Salusię; ona już płotek przeskoczyła i, ręce na szyję mu zarzucając, jak przestraszone dziecko do matki, przylgnęła do jego piersi:
— Gabryś! Gabryś! — szeptała — ja nie chcę, ja nie mogę, ja umrę... nie wytrzymam! Tak mnie boli...
On, ramionami ją ogarnął i, zdawało się, że głosu z piersi wydobyć nie mógł; głowę chylił ku jej głowie, ustami już prawie dotykał jej włosów, jednak nie dotknął ich, tylko zaszeptał:
— Co boli? co cię boli? Salka, moja ty droga...
Ona, w objęciu jego zwieszona, ledwie dosłyszalnym szeptem skarżyła się:
— Ciągle mi on przed oczami stoi... ciągle... ciągle... ciągle głos jego słyszę mówiący: „nie dbaj o posag, czy ci brat da, czy nie da... ja cię w jednej koszuli wezmę i szczęśliwy będę!“ Taki on dobry był, tak on mnie kochał... a co ja jemu zrobiłam! co zrobiłam!
Gabryś podniósł głowę, w ciemne niebo spojrzał i tak westchnął, że aż gruba kapota wysoko podniosła mu się u piersi. Potem znowu schylił się nad nią i ustami tuż, tuż przy jej czole, jednak nie dotykając go, szepnął:
— Zapomnisz... odżałujesz...
Ręce jej z szyi jego opadły. Wyprostowała się i krzyknęła:
— Ani ja o nim zapomnę, ani ja go odżałuję... Gabryś głupi jest... Gabryś nic nie rozumie...
Od domu doszły wołania:
— Salusia! Salusia! Salusia!
— Ot, już i wołają! — sarknęła. — Wiesz, Gabryś... Ściśniętą pięścią jednej ręki w dłoń drugiej uderzyła.
— Wiesz, Gabryś? Tak chcę, tak chcę wszystko im w oczy cisnąć i polecieć... polecieć!...
Splasnęła dłońmi i ku domowi pobiegła.
Czas upływał, było już dobrze po północy, a świetlica przedstawiała jeszcze widok ożywionego, gwarnego roju. Starsi, stół obsiadając, wieczerzy dojadali i o ró-