Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pancewicz, którego żona ciągle teraz u brata przesiadywała, wczoraj tu przyjechał i aż do blizkiego już wesela miał pozostać. Wstawszy więc z rana, po zagrodzie pochodził, braterskie budynki tak uważnie i ze stron wszystkich obejrzał, jakby po raz pierwszy w życiu je widział, na chałupę Gabrysia z politowaniem i większem jeszcze lekceważeniem popatrzał, aż znudził się, surdut zdjął i bratu do pomocy w młóceniu stanął. Bez surdutów i kamizelek, tylko w białych jak śnieg koszulach, pomiędzy dwoma pachącemi zasiekami zboża, niedaleko od siebie stojąc, podnosili obaj cepiska i spuszczając je w leżące na toku snopy biczami walili. Pancewicz czynił to powoli i poważnie, Konstanty — prędko i zapalczywie, tak, że na jedno uderzenie pierwszego dwa drugiego wypadały, aż z głuchych lecz silnych odgłosów tych uderzeń utworzył się rytm stały, jednostajny i przez otwarte drzwi stodoły nieustannie, jednostajnie rozchodził się po zagrodzie. Na dziedzińcu, w sadzie, około obory i stajni, nawet na wyboistej drodze, biegnącej brzegiem pola, słychać było głośne, ciągłe, równe trzy tempa: Taf, taf, taf! Taf, taf, taf! Zdawać się mogło, że duża, żółta, białą kołdrą w górze przykryta stodoła gadała.
Pośród długiego szlaku okolicy były i inne jeszcze stodoły, które gadały tak samo; komuś więc, ktoby drogą szedł lub jechał, wydawaćby się mogło, że budynki te prowadziły ze sobą zawziętą i gadatliwą rozmowę. Mieszały się do niej czasem głuche stukoty sanek skaczących po twardych wybojach drogi i przeraźliwe świegoty wróbli, których ogromne stada z głośnym trzepotem wznosiły się w powietrze, to znowu na ziemię opadały u rozwartych i zmiętą smołą usianych wrót każdej stodoły.
Wcale inne odgłosy z za zamkniętych okien wychodziły z domu Osipowicza, w którym, niby rój pszczół, brzęczały rozmowy i śmiechy. Łatwo było odgadnąć, że garstka młodzieży napełniała świetlicę i że było tam bardzo wesoło. Jakoż ze stukiem, szeroko otworzyły się