Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Byleby prędzej, maleńka, bo jeść mi się chce piekielnie i — gościa mamy!
Odeszli od okna i skierowali się ku rzeczce.
— Jaka ona ładna! Prawda? — zapytał Domunt.
— Kto? twoja siostra? Śliczna istotnie. Rysy regularne, włosy przepyszne, ale jest w niej coś niezwykle delikatnego i jakby — smutnego.
Spojrzał w górę.
— Wspaniałe drzewa!
— Codzień błogosławię tego, co je zasadził — odparł Domunt. Jest to mój dobroczyńca bezimienny. Dobrze mi będzie pod niemi...
— Czy wcale już nie masz majątku? — zapytał Roman.
— Najmniejszego. Marceli oddawna już spłacił mi moją część Kaniówki. Wróciłem tu ze świata goły jak bizun i gdyby nie matczysko poczciwe, nie miałbym nawet za co wziąć tej dzierżawki. Ale ona tam miała jeszcze kilka groszy, które mi pożyczyła...
— I nie miałeś już przed sobą żadnej drogi innej?
— Owszem, owszem, Marceli wzywał mię do siebie, złote góry obiecywał...