Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Argonauci tom II 114.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słonecznym, który zalewał chodniki ulic i aleje wielkiego ogrodu. Koniec zimy był wyjątkowo pogodny i promienny, śniegi topniały, gdzieniegdzie już tylko mieszając jeszcze mętną białość z błękitem nieba i złocistością powietrza. Rozmijając się z mnóstwem ludzi, Kranicki często podnosił rękę do kapelusza, a kilka razy z uśmiechem przymilonym, prawie zalotnym, uczynił poruszenie takie, jakby ku osobom spotkanym zbliżyć się, nawet poskoczyć zapragnął. Ale one, z ukłonem grzecznym, lecz pobieżnym, mijały go szybko. Byli to młodzi panowie eleganccy i z ożywieniem z sobą rozmawiający, młode kobiety także, śpiesznie kędyś dążące. Oddawali mu ukłony za ukłony, ale chęci jego zbliżenia się, wyraźnej, nikt jednak nie zauważył, czy zauważyć nie chciał. Każdy miał przy sobie kogoś, z kim szedł, rozmawiał, i przed sobą coś, ku czemu dążył, nawet śpieszył. Jakże oddawna i jak zblizka znał on tych ludzi — od samego ich dzieciństwa! Wiedział o nich wszystko: imiona i historye ich rodziców, pieszczotliwe lub żartobliwe przezwiska, które im nadawano wtedy, gdy zaledwie bełkotać umieli, wszystkie pokoje, niemal kąty domów, w których wzrośli. Kiedy niejednego z nich niegdyś z ziemi podnosił i w silnych ramionach — modny wówczas, po-