Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śliny odkwitały; w pobliżu mogiły pana Cyryaka jak płomienie paliły się żółtością lnice wysokie i dzwonki liliowe kołysały się w powiewach wietrzyka, jakby na nabożeństwo wzywając i dzwoniąc.
Niebo nad drzewami błękitem świeciło, a od borku, który okrywał pagórek, przylatywały niekiedy jałowcowe i grzybowe wonie. Ale słyszeć to nic się tu nie dawało; ptaki o tej porze roku nie śpiewają; ledwo też kiedy niekiedy wróbel w gałęziach zaświerkał, albo z pola oddalonego doszło porykiwanie bydła, lub beczenie owiec. Wtem, wysoko, kędyś pod samem niebem, rozległy się słabe dźwięki, jakby wołania przynaglające, jakby wyrzekania żałosne. Anastazya twarz i oczy ku niebu obróciła i patrzała na długi łańcuch wielkich ptaków, u czoła w haczyk zagięty, który po morzu błękitnem zwolna żeglował.
— Żórawie odlatują — rzekła, i chociaż daleko już były, rzędem drobnych punkcików czarnych malując się na firmamencie, jeszcze nie przestawała na nie patrzeć.
Wtedy też, gdy twarz podniosła, postrzedz mogłam, że usta miała pobladłe, na czole pręgę dość głęboką, a w oczach, któremi odlatujące żórawie ścigała, wyraz tęsknoty tak niezgłębionej i piekącej, jakby dusza jej gwałtem wydrzeć