Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sąsiedzi, u drzwi stojący, śmieli się do rozpuku. Naścia zaś, tchu prawie z siebie nie wydając, jak piskorz gibko wywijała się z usiłujących obejmować ją i wzajem się odtrącających ramion stryjenek, a przytem oczy jej przesuwały się po twarzach dwu stryjów i błyszczały, dziwiły się i oburzały, skarżyły, aż łzami nabiegły i, chwytając w ręce pasma złotych swych włosów, na świetlicę, na cały dom wybuchnęła płaczem i krzykiem:
— Ja nie chcę!... Nie chcę... nie chcę!...
Po raz pierwszy wówczas uczuła, że nie chce ludzi: ani tych, ani tamtych, ani nijakich ludzi nie chce! Jednocześnie, ręce czyjeś, szczupłe, ciemne, do łokci obnażone, dwie Tuczynowe roztrąciły i, dziecko dźwignąwszy z ziemi, przytuliły je do piersi, szorstkim kaftanem okrytej. W siwych włosach opuszczonych na pomarszczone czoło, z brwiami nasępionemi i jak grób milcząca, stara matka Tuczynów, z dzieckiem w ramionach wychodziła ze świetlicy, ale na drodze swej wysoką postać pana Cyryaka napotkawszy, przystanęła i, oczyma dziecko mu wskazując, rzekła:
— Jaka do Franka podobna! Prawda?
Sznurek łez popłynął z pod spuszczonej uwiędłej powieki, a pan Cyryak nie rzekł nic, tylko dużą i silną ręką bardzo delikatnie i pieszczot-