Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i tak ciągle aż do samej śmierci... On taki... taki...
Gęstwinę włosów obu rękoma na twarz zgarniając, więcej westchnęła, niż wyszeptała.
— Taki... śliczny!
Niemiec powiedziałby, że tu właśnie, przy ostatnim wyrazie, znajduje się miejsce, na którem »pies jest pogrzebany«. Śliczny! Było to prawdą. Pan Apolinary był bardzo ładnym chłopcem.
— Czy z dziaduniem mówiłaś o tem?
— Przed dziaduniem ja tajemnic nie mam nijakich.
— I cóż?
— Dziadunio wątpienie okazuje, czy on jest dobry... ale dziadunio... stareńki już... niedowidzi!
Tu nagłym ruchem rzuciła się ku mnie i, obu ramionami mię objąwszy, głowę do piersi mi tuląc, wybuchnęła płaczem rzewnym, namiętnym. Wśród łkań mówiła:
— Co ja uczynię? I cóż ja uczynię, kiedy na dolę czy niedolę swoją upodobałam go sobie nad życie... kiedy on dla mnie to samo co słońce... co dzień cudny... co śpiewanie słowika najpiękniejsze...
— Więc sama myślisz, że może na niedolę...