Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

upał, ten ścisk tłumu biedaków, który go otaczał, a nade wszystko uczucie zupełnej samotności i oderwania od swoich, pogrążyły go prędko w stan bliski rozpaczy. Więc te dnie puste, jednostajne, wlokące się po sobie bez żadnej odmiany, tak mu się mąciły w pamięci, jak się to chorym przytrafia. Zdawało mu się, że już rok przynajmniej po tym morzu płynie. I każdego ranka budząc się zdumiony był na nowo, że jest sam w pośród tych wód niezmierzonych i płynie do Ameryki oto!
Te śliczne, latające ryby, które czasem spadały na pokład, te nadzwyczajne zachody i wschody słońca w pobliżu równika; te mgły srebrzyste wieczorów, te zadziwiające fosforescencje morza w nocy, wszystko to zdawało mu się być nie zjawiskiem rzeczywistym, lecz dziwem przyśnionym tylko. Ale potem było gorzej jeszcze. Potem przyszły dnie dżdżyste, podczas których ciągle przebywał w zamknięciu międzypokładowym, gdzie wszystko trzęsło się i przewracało, i gdzie nie słyszał nic, prócz wyrzekania i straszliwych kłótni. Wtedy to myślał biedak, że ostatnia godzina jego już nadeszła.
A potem znów zmiana. Dnie ciężkie, duszne, skwar nieznośny, morze gładkie, żółtawe, bez ruchu, milczące, w martwym powietrzu brak tchu, nuda nieskończona; dnie posępne, śmiertelne, ciężkie nie do udźwignienia, w ciągu których pasażerowie rozciągnięci nieruchomo na podłodze, na ławkach, zdawali się trupami. A drogi nie ubywało jakby. Niebo i morze, morze i niebo, dziś jak wczoraj, jutro jak dziś, i jeszcze, i ciągle i wiecznie.
I stał tak chłopczyna oparty o poręcz pokładu, wlepiwszy wzrok w ten ocean bez początku i bez końca, ogłuszony, oszołomiony, niejasno a uparcie myślący o matce, póki mu powieki nie zaciężyły, a głowa nie