Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
Wiosna.
1 sobota.

Pierwszy kwietnia! Jeszcze tylko trzy miesiące! Dzisiejszy poranek był chyba najpiękniejszy z roku. W szkole byłem bardzo wesół, wszystko mi dobrze szło, bośmy się umówili z Corettim, że pojutrze pójdziemy zobaczyć króla. To jest, Coretti mnie weźmie z sobą, bo jego ojciec zna króla. A i tym się cieszyłem, że matka moja obiecała mnie zaprowadzić do ochronki małych dzieci na Corso Valdocco. Ale już chyba najwięcej tym, że mularczyk ma się lepiej i że wczoraj wieczorem nauczyciel przechodząc powiedział mojemu ojcu:
— Dobrze idzie! Dobrze!
A jaki był cudny ten wiosenny ranek! Z okien szkoły widać było czysty lazur nieba, drzewa pokryte świeżą zielonością, a na oknach, na balkonach, wszędzie gdzie spojrzeć doniczki i bukiety kwiatów.
Nauczyciel wprawdzie się nie śmiał, bo on się nidgy nie śmieje, ale był w humorze tak wybornym, że nawet ta prostopadła zmarszczka w pośrodku czoła gdzieś mu się podziała i żartując tłumaczył nam zadanie przy tablicy. Zaraz można było poznać, że z ogromną przyjemnością oddycha świeżym powietrzem, które z ogrodu przez okna do klasy szło pełne zapachu kwiatów i skopanej ziemi, tak że się zaraz musiało myśleć o spacerach na wsi.
Więc że tak okna były otwarte, to było słychać jak gdzieś nie opodal w ulicy kowal bije w kowadło, a ko-