Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czoła, żeby lepiej widzieć, i zawołał swoim miłym, przyjaznym głosem:
— Henryk!
Poszedłem do łóżka, a on mi rękę chudą na ramieniu położył i rzekł:
— Dobrze, dziecko! Dobrze, żeś przyszedł odwiedzić twego biednego nauczyciela!
Jak widzisz, nie tęgo się miewam, mój drogi Henryku! A jakże tam idzie nauka w szkole? Jak się mają koledzy twoi? Wszystko dobrze, co? i beze mnie... Obywacie się doskonale, nieprawdaż, bez swego starego nauczyciela?
Chciałem odpowiedzieć, że nie, ale przerwał:
— Daj spokój, daj spokój! Wiem i tak, żeście mi życzliwi...
I westchnął. Spojrzałem na kilka fotografii, wiszących na ścianie. Spostrzegł to i rzekł:
— Widzisz, to wszystko moi uczniowie, którzy mi dali swoje portreciki, od lat dwudziestu przeszło... Dobre chłopczyska. To moje najmilsze pamiątki. Jak będę umierał, ostatnie moje spojrzenie będzie dla tych malców, wśród których ubiegło mi życie. Ty także dasz mi swój portrecik, prawda, jak skończysz elementarną szkołę?
Sięgnął do stolika przy łóżku, wziął pomarańczę i dał mi ją do ręki.
— Nie mam cię poczęstować czym innym — rzekł. — Taki oto poczęstunek chorego...
A ja patrzyłem na jego twarz bladą i miałem serce ściśnięte smutkiem, sam nie wiem czemu.
— Słuchaj, chłopcze — zaczął po chwili znów mówić — spodziewam się wygrzebać jakoś z tej choroby. Ale gdybym się nie wygrzebał, uważasz, to przykładaj się bardziej do arytmetyki, bo to twoja słaba strona. Przezwycięż się, przemóż. Tylko o pierwsze przemoże-