Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w kształcie pogód, teatrzyków, łódek, pełne arlekinów, rycerzy, kucharzy, marynarzy i pasterek. Taki ścisk, taki zamęt, że nie wiadomo było na co patrzeć; a wrzask trąb, rogów, tamburynów, bębnów uszy po prostu rozdzierał. Maski na wozach skacząc i śpiewając zaczepiały pieszych i tych, co to patrzyli z okien, a oni też nie żałowali gardła krzycząc i ciskając w nie pomarańcze i cukierki. Za wozami zaś i za zbitym tłumem, jak okiem sięgnąć, widać było wiejące chorągiewki, błyszczące kaski, rozchwiane pióropusze, papierowe hełmy, olbrzymie czepce, nadzwyczajne zbroje, ogromne trąbiska, czerwone czapeczki, butle idące na nogach jak ludzie, kapelusze z dzwonkami, a wszyscy wyglądali jak wariaci.
Kiedy nasz powóz wjeżdżał na plac, jechał naprzeciw nas wspaniały wóz, zaprzężony w cztery konie pokryte makatami haftowanymi złotem, cały w girlandach róż sztucznych, na którym było kilkunastu panów, przebranych w stroje francuskiego dworu, w świetnych jedwabiach, w białych perukach, z kapeluszami składanymi pod pachami i szpadami u boków, z pękami wstążek i koronkowych żabotach na piersiach — prześlicznych! Panowie ci chórem śpiewali francuską piosenkę i rzucali cukierki publiczności, która biła im brawo i krzyczała wiwat.
Wtem na lewo od nas człowiek jakiś podniósł ponad tłum małą dziewczynkę pięcio, może sześcioletnią, niebożątko jakieś płaczące rozpaczliwie, które trzęsło rączkami jak gdyby w konwulsjach. Człowiek ten przedarł się przez wszystkich do wozu tych panów, a gdy jeden z nich schylił się, ów zawołał głośno:
— Weźcie panowie tę dziewczynkę! Zgubiła matkę w tłumie. Podnieście ją na ręku, matka musi gdzieś tu blisko być, to zobaczy. Nie ma innej rady!
Jakiś pan wziął małą na ręce, inni przestali śpie-