Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W kuchni leżał już jeden zabity, z roztrzaskanym czołem. Nieprzyjaciel ściskał swe półkole.
Aż naraz kapitan, który dotychczas był niewzruszony, zaniepokoił się i wyszedł pośpiesznie z izby, prowadząc za sobą sierżanta.
Za chwilę przybiegł sierżant i zawoławszy małego dobosza dał mu znak, żeby szedł za nim. Chłopak poprzedzony przez sierżanta skoczył na drewniane schody i wszedł na puste poddasze, gdzie kapitan pisał coś ołówkiem na arkuszu papieru, oparty przy owym małym okienku, a przy nim sznur od studni.
Skończywszy pisać kapitan złożył papier i przejmując chłopca na wylot swymi szarymi, zimnymi oczyma, przed którymi drżeli wszyscy jego żołnierze, zawołał:
— Doboszu!
Dobosz przyłożył palce do skroni.
— Masz odwagę? — zapyłał kapitan nie zdejmując z niego wzroku.
Oczy chłopcu rozbłysły.
— Mam, kapitanie!
— Patrz tam! — rzekł kapitan pociągnąwszy go do okienka. — Widzisz, tam w dole, blisko pierwszych domów w Villa Franca, te błyski bagnetów! Tam stoją nasi. Bierz papier, chwyć się sznura, spuść się okienkiem, przeleć zbocze wzgórza, pole, dobiegnij do naszych i daj tę ćwiartkę pierwszemu oficerowi, jakiego zobaczysz. Rzucaj pas i tornister!
Doboszyk w mgnieniu oka odpiął pas i tornister, wsunął papier za pazuchę, sierżant przerzucił sznur na zewnątrz i obu rękami trzymał górny jego koniec, a kapitan pomógł malcowi przeleźć przez okienko.
— Słuchaj — rzekł. — Ocalenie całego oddziału zależy od twych nóg i od twej odwagi!