Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/537

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się spustem tuż przy wejściu na schody, tak źle umieszczonym, że zawsze obawiano się jakiegoś wypadku.
— Kto tam?
Ukucnął na pierwszym stopniu schodów i Jakóbka odrazu poznała go z dołu.
— A, to Kapral!
I on teraz dostrzegł ją w półmroku piwnicy, oświetlonem małem jeno górnem okrągłem okienkiem. Zajęta była tam wpośród misek i dzież ze śmietaną, z których ściekała, kropla po kropli, serwatka do kamiennego cebrzyka. Młoda kobieta miała rękawy zakasane aż po same pachy; obnażone jej ramiona ubielone były ociekającem po nich mlekiem.
— Zejdźże! Cóż to? Boisz się mnie?
Tykała go po dawnemu i śmiała się do niego zalotnym śmiechem łatwo dostępnej kobiety. On jednak, zażenowany, nie ruszał się z miejsca.
— Przyszedłem po ziarno; obiecał mi je pan Hourdequin.
— Tak, wiem!... Czekaj, przyjdę zaraz na górę.
Kiedy stanęła w kuchni, ujrzał ją świeżą, przyjemnie pachnącą mlekiem, pociągającą białemi, pulchnemi ramionami. Patrzyła na niego ładnemi, zuchwałemi oczami i wreszcie odezwała się tonem żartu:
— Jakto? Nie pocałujesz mnie nawet?... Czy jak się jest żonatym, musi się koniecznie być niegrzecznym?
Pocałował ją z umysłu głośno w oba policzki, żeby jej pokazać, że to tylko pocałunek przyjacielski. Bliskość jej niepokoiła go jednak, budząc w nim rozkoszne dreszczyki dawnych wspomnień. Nigdy wobec żony, którą kochał tak bardzo, nie doznawał czegoś podobnego.
— Chodź, chodź, — rzekła Jakóbka — pokażę ci ziarno... Wyobraź sobie, niema nikogo w domu, kucharka nawet jest na targu.
Minęła wraz z nim podwórze, weszła do śpichlerza na zboże i skierowała się ku stosowi worków;