Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/410

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXXII.

Jak miesiąc była, kiedy z niego zetrze
Pierwszą pozłotę słońce w dzień w jesieni       250
A on się topi w błękitne powietrze
I lekko swego czoła zarumieni
I nad girlandą lasów, gdzie na wietrze
Drżą liście złote przy liściach z płomieni,
Pełny — okrągły — blady się przemienia       255
W mgłę... jak cudowna twarz srebrnego cienia...


XXXIII.

Taka jéj bladość! nieco ku błękitom
Nachylona już zgonu okropnością,
Takie ust perły! Wisły Amfitrytom
Z upiorną niby odśmiechnione złością.       260
Zresztą — spokojnie się onym kobietom
Dawała stroić modrzewiów ciemnością,
Koroną złotą, wieńcami z bursztynu —
A strach powiększał trupa w oczach gminu...


XXXIV.

A cóż dopiéro! gdy Ja groźne lice       265
Odkryłem, z hełmu spójrzałem surowo
I połamawszy miecza... w błyskawicę
Cisnąłem jego kawałki nad głową!
Nademną ducha mrok i złote świéce
Miecza nad kitą moją purpurową       270
Jak zawierucha olimpijska wstały —
Mój duch... na hełmie stanął... w ogniach cały.


XXXV.

Krzyk pierwszy, który z ust wyszedł zwierzęcy,
Już niepodobny krzykowi człowieka,
Zbudził Germanów całe sto tysięcy:       275
I szli jak morze huczące zdaleka.
Stos wystawiłem okropny! xiążęcy!
Taki wysoki! że Wiślana rzeka
Na bladych trupów zatrzymana murze
Stanęła — cała jak upiór w purpurze.       280