Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/409

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXVIII.

Wychodzi siwy Swityn Wojewoda,
Ze snu czerwone przeciera źrenice:
Idź — rzekłem — bo mi słów wczorajszych szkoda,
Za nadto ostre pokazałem lice;       220
Niech mi królowa wasza jasna, młoda
Naleje czary, podniesie przyłbicę,
A może łatwo ten rozkaz wykona:
Pieśń mi zaśpiewać... paść w moje ramiona.


XXIX.

Nic nie rzekł Swityn: lecz mię brzegiem wody       225
Prowadził kędy stał tłum ludu mały.
Rybacy srebrne trzymali niewody:
Kilka świec (choć już ranek błyszczał biały)
Nieśli kapłani, z lutniami Rapsody
Siedli na zrębie jednéj małéj skały       230
Pod bladą wierzbą... mgłą ranną okryci.
Na wzgórzach w zmroku zapalono wici.


XXX.

Na łące dziewy i panny służebne
Ujrzałem tam i ów się krzątające.
Te niosły kwiaty, kadzielnice srebrne,       235
Dyadematów złotych półmiesiące;
Inne — bławatki do wieńca potrzebne
Zbierały się w trawach — kolorów tysiące
Rzucając w srebrne powietrze, w mgły szare,
Niby Wiślanym Duchom na ofiarę.       240


XXXI.

Dawny świat! Obraz dawny wywoływam!
Lecz ileż razy różaność przedwschodnia
I kwiaty które mgłą okryte zrywam,
I leśne ptaszki budzące się do dnia,
I tęcze których do myśli używam       245
Gdy się zapali mój duch jak pochodnia
Przypominały obraz on tak rzewny!...:
Ubranie martwéj na łąkach królewny...