Przejdź do zawartości

Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pełne, mówię, mar szkaradnych,
Bez słońc, bez gwiazd, kwiatów żadnych,
Przestraszyły Cię, żeś krzyknął:        145
„Stójmy tak! na Ojców kości! —“
I twój Anioł już w przyszłości
Zabłyśniony — jak sen zniknął.

Jeszcze co? Ani zamachu;
Naród cały hasła czeka,        150
A krzyk pierwszy z ust człowieka
Był okropnym krzykiem strachu,
Bo to sen na końcu pieśni,
Że magnaty kiedyś staną
Z wielką tęczą chorągwianą,        155
Otrząśnięci z wieków pleśni,
Z wielką myślą w sercu — w głowie —
Chatom — niby Aniołowie,
Że bunt święty rozpłomienią,
Że świat cały od nich zgore.        160
— W tych magnatach serce chore,
Proch im sercem i proch rdzenią!

Kiedyś ze sto was tysięcy
Było szlachty z serc i z lica,
Dziś jednegom znał szlachcica;        165
Kraj ich cały nie znał więcéj.
Jeden tylko serca męką,
Zamiarami, choć nie skutkiem,
Wielkim, cichym, dumnym smutkiem,
Pełną zawsze darów ręką,        170
Smętną jakąś, dawną sławą
Był szlachcicem i miał prawo.
Dziś i ten nie został z wami
I godności swéj nie trzyma;
Poszedł gnić między królami,        175
Dziś go nie ma i was nie ma! — — —

Bądźże mi weselszéj cery,
Bo cię żywym być prymuszę.