Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śród tych rąk, lasu korali
Ohydnych, ze łzami w oku
O polskim xiędzu proroku
Krakała jak kruk na dachu.        500
A co przydawało strachu
U zabobonnych moskali,
To jedno umierające
Dziecko. — Jak w zamku Walhalli
U dziewic na piersiach miesiące —        505
Tak to dziecko zawieszone
Na piersiach jéj, już zielone,
Już nie dziecko u kobiety
(Jak to lud powtarzał głupi)
Ale do czarów użyty        510
Jakiś wielki miesiąc trupi
Ukradziony u gwiaździarzy. --
Dość, że za nią poszły pułki,
Za nią starowierce starzy.
Aż skry, ogniste jaskółki,        515
Na żydowice napadły;
I od włosów jeść począwszy
Ciagle przerażoną jadły
Až upadła. — Chciałem wtedy
Pomiędzy ludem stanąwszy        520
Choć Szwed, mówić do czeredy:
Ale ledwiem się pokazał
Krwią mię obłoconą zmazał
Ów lud, który cudzoziemca
Szweda kładzie obok Niemca        525
I obu równo przeklina...
Została mi więc jedyna
Obrona, w dobytéj szpadzie,
We wzroku i w rejteradzie
Spokojnéj, we lwa odwrocie.        530
A wtenczas żołdactwa krocie
I różnej broni motłochy
Napadły na ciemne lochy
Gdzie polskiego xiędza skryto.
I przed białym karmelitą        535
We krwi i czarnych kajdanach,