Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I pokazały z pod chmury
W płachcie z moskiewskiéj purpury
Przemrożonego do kości.        960
Jego oczy pełne złości
I ognia, jak owe doły
U bałwana ze śniegoły
Przestracha na arendarzy:
Co jak latarnie cmentarzy,        965
Przez wydrążone dwie jamy
Leją płomieniste błamy
Światła... we mgle gorejące
Jako cmentarne miesiące...
Ten trup ciągle nam wybladły        970
Groził — te oczy nas jadły...
Bo nie ma straszniejszéj rzeczy
O! żydzie, nad wzrok człowieczy
Błyszczący w sińcach wygnania,
Jako w oprawie ze stali:        975
Wzrok, który chęć królowania
Rubinem piekieł zapali..
Otoż patrz na moje oczy,
Takie są jak u Birena.
Odmienionać wprawdzie scena,        980
Tu się rzecz o naród toczy,
O poklask idzie gromadny
Nie zaś o tron samowładny:
Ale mi to Bóg nadarzył,
Że magnaterja ucieka;        985
A potrzeba znów człowieka
Coby się na wszystko ważył,
I los, który się wałęsa,
Ćwiekami przybił do siebie.
Takim obaczą w potrzebie,        990
Kosakowskiego Klemensa...
Bo choć xiądz o Bogu gada,
To w szable wierzy gromada.
Choć tu xiądz o cudach gęda,
Od szabli idzie komenda;        995
Choć tu w żywot wieczny wierzą,
Do mnie żywoty należą.