Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A xiężyc znużony spuszczał się w płomienie niebios, jakoby gołąb’ biały spadający wieczorem na chatę czerwoną od słońca zachodu.
Eloe siedziała nad ciałem zmarłego, z gwiazdą melancholiczną na rozpuszczonych włosach.
I oto nagle z płomienistéj zorzy wystąpił rycerz na koniu, zbrojny cały i leciał z okropnym tententem.
Śnieg szedł przed nim i przed piersią konia, jak fala zapieniona przed łodzią.
A w reku rycerza była chorągiew, a na niéj trzy ogniste litery paliły się.
I przyleciawszy ów rycerz nad trupa, zawołał grżmiącym głosem: tu był żołnierz, niech wstanie!
Niech siada na koń, ja go poniosę prędzéj niż burza, tam gdzie się rozweseli w ogniu.
Oto zmartwychwstają narody! oto z trupów są bruki miast! oto lud przeważa!
Nad krwawemi rzekami i na krużgankach pałacowych stoją bladzi królowie, trzymając szaty na piersiach szkarłatne, aby zakryć pierś przed kulą świszczącą i przed wichrem zemsty ludzkiéj.
Korony ich ulatują z głów, jak orły niebieskie, i czaszki królów są odkryte.
Bóg rzuca pioruny na głowo siwy i na obnażone z koron czoła.
Kto ma duszę, niech wstanie! niech żyje! bo jest czas żywota dla ludzi silnych.
Tak mówił rycerz, a Eloe powstawszy z nad trupa, rzekła: rycerzu nie budź go bo śpi.
On był przeznaczony na ofiarę, nawet na ofiarę serca. Rycerzu leć daléj, nie budź go.