Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
HENRYK.

Przyjacielu mój! synu!

NICK, podnosząc głowę, z obłąkaniem.

       95 Synu! któż mię woła?
Czy to mój ojciec? — Próżno! tak ciemno dokoła,
Już was widziéć nie mogę — muszę was porzucić!
Och! zostawcie mi miejsce, przyjdę tam do chaty,
Odpocznę — ja myślałem zawsze do was wrócić...
       100 O! Matko! Matko moja! daj mi inne szaty,
Matko! jak mi źle było na świecie. Oh!

Pada u nóg króla i kona.
HENRYK.

Skonał!...
To przyjaciel ostatni, żono tkliwa, czuła,
Patrz! to twój senny napój téj zbrodni dokonał,
Tyś go otruła... myślisz żeś męża otruła?
       105 Nie, Henryk żyje, tylko został sam na ziemi,
Sam został — wszystko jedno, jakby zasnął w grobie
Gdyś mnie pocałowała, piekło było w tobie,
Dlatego całowałaś ustami zimnémi...

Bierze lampę i oświeca nią twarz Nicka.

Zobaczę go raz jeszcze... Jak twarz jego zbladła!
       110 Zsiniałe usta — twarde usłał sobie łoże...
O nieba! iskra z lampy na twarz mu upadła,
Szalony! ja ją gaszę — on jéj czuć nie może,
Nic już nie czuje... Skończył... Tu rospacz daremna!
Trzeba się gdzie uchronić przed zdradą kobiéty...
       115 Ujść przed nią — gdzież uchodzić? w około noc ciemna;
Może tu koło domu ukryte sztylety?
Czegóż się nie dopuszczą — na co nie odważą?
Niéma większéj poczwary na ziemskiém przestworzu.

Po chwili.

Zostanę tu! obaczę z jaką jutro twarzą,
       120 Przyjdzie szukać zmarłego męża na tém łożu.
A twarz jéj uda bladość — może ubielona?
Może jęk jéj usłyszę za drzwiami komnaty,