Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A gdy na niebo podniósł blade lica
Na twarzy była zgryzota widoma.

W tłumie biesiadnym nowe słychać wrzaski:
I zbiegł Starosta do sali biesiady,
       30 Zawołał pazia, pomięszany, blady.
— „Paziu! mój! Paziu! co znaczą te maski?
Prawie półowę zajęli komnaty,
Czoła zakryte i tatarskie szaty...”
— „O Panie! twojéj bojaźni nie dzielę.
       35 To jakaś szlachta zjechała kulikiem.” —
— „Nie są to, paziu! nie są przyjaciele!
Szlachta by zaraz wpadła z hukiem, krzykiem,
Zarazby pełne obległa szklannice,
A oni milczą, kryją tajemnicę...
       40 Paziu, wybiegnij przez drzwi boczne sali,
Niechaj odźwierny... Lecz cóż to? O Boże!
Zwodowa wieża i zamek się pali!
O zdrada! Bracia kto mi dopomoże?
Miecz mój i zbroja! prędzéj paziu młody.”

       45 Już nie czas... Zewsząd tłumne pogan wrogi.
Biegną przez wielkie marmurowe wschody;
Trupami sali zawalili progi,
Ognie pożaru zażegli na gody.
Lecz któż na czele roznieca pożogi?
       50 Któż tłumy pogan prowadzi do boju?
Jestże ich wodzem? baszą? atamanem?
Jakiś młodzieniec w muzułmańskim stroju,
Czoło złocistym przysłonił turbanem
I wiarę złotym xiężycem naznaczył.
       55 Leci na czele i służbę pomija,
Nikogo dotąd uderzyć nie raczył,
Miecz jego w pochwach; on wzrokiem zabija.
Już wpadł do sali, zaraz za nim w ślady
Straszny wiatr zawył na ściany zamkowe,
       60 Światła zadrżały, zgasły, tylko blady
Świécił się promień lamp w alabastrowe
Ukrytych głazy... Wpadł jak śmierci mara,