Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
DOWMUNT.

W końcu przybocznéj komnaty
Oni już są!... już przyszli!...

ALDONA.

       250 O nieba! o zdrady!...
Słuchaj, wyłam te okien pozłacane kraty,
Pod niémi niedaleko są zamkowe sady...
Uciekaj! nad głowami grożą czarne burze...
Uciekaj...

DOWMUNT, usiłując wyłamać kratę.

Kraty mocno osadzone w murze...
Wyłamać nie podobna... nie, to próżnym szałem...
Nie podobna... Ha pękły! pękły! wyłamałem...
       255 Bądź zdrowa! daj mi rękę... dłoń zimna jak z lodu...
Bądź zdrowa..

Staje na oknie... po chwili wraca do sali...

Nie... napróżno! pośród drzew ogrodu,
Widziałem tłumy zbrojnych Mindowy rycerzy;
Pod samémi oknami las włóczni się jeży.
Daremna więc ucieczka — przyszedłem bez miecza
       260 By nie wzbudzić podejrzeń, cóż ten sztylet znaczy?
Ani mię przeciw wrogów ciosom zabespiecza,
Ani usłucha dłoni — zdradzi ją w rospaczy!
Bez ulgi i bez zemsty w zimnym legnę grobie...
Aldono! tyś pobladła! Aldono co tobie?

ALDONA.

       265 Nie, nie... daj mi tę różę, z hełmu twego różę,
Może zmysły orzeźwi.

Dowmunt daje różę.

Tak mi w oczach ciemno!...

DOWMUNT.

O rospacz!... ona bladnie. Chodź zemną! chodź zemną!
Chodź uciekajmy! Boże gdzież uciec? w tym murze
Są kryjówki... szalony! tam będą i ludzie,
       270 Te gmachy już zdradzieckiéj nawykłe obłudzie...
O Aldono! nieszczęście — usiądź tu Aldono!
Oczy moje jak dziecka całe we łzach toną.