Strona:PL Dumas - W pałacu carów.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Już po dziesięciu minutach nie mogłem dłużej znosić tego upału i uciekłem, oburzony na tę niemoralność, która tu, w Petersburgu, uważaną jest za zjawisko tak naturalne, że nikt nawet o niem nie mówi.
Szedłem Prospektem Woźniesieńskim, myśląc o tem, co przed chwilą widziałem, gdy naraz natknąłem się na ogromny tłum ludzi, usiłujących wtargnąć na dziedziniec jednego ze wspaniałych gmachów.
Pobudzony ciekawością, wmieszałem się w tłum i ujrzałem, że cały ten tłum oczekuje publicznego wymierzenia kary knuta, jednemu z chłopów pańszczyźnianych.
Nie czując w sobie sił do asystowania przy widowisku tego rodzaju, już miałem był odejść, gdy otwarły się drzwi od balkonu w tym domu i dwoje dziewcząt stanęło na balkonie; jedna z nich ustawiła fotel, a druga położyła na nim aksamitną poduszeczkę. Wnet po nich wyszła na balkon ta dama, która brzydziła się usiąść na kurzu, ale się nie brzydziła — patrzeć na przelewaną krew. Na jej widok w tłumie poczęto szeptać „gosudarynia, gosudarynia...”
I rzeczywiście, poznałem w tej kobiecie, okrytą w futro, już dawno widzianą przezemnie piękność. Sprawa cała miała tło następujące:
Jaden z jej ludzi pałacowych, pańszczyźnianych, jak mówią, obraził ją czemś. Otóż zażądała ona, aby go wychłostano knutem dla przykładu innych. Naogół sądzono, że zemsta „gosudaryni” ograniczy się tylko do tego, tymczasem ta piękność orzekła, że człowiek ten nietylko ma być ukarany, ale nadomiar ukarany w jej obecności.
Zdawało mi się, że wyszła ona poto na balkon, aby ułaskawić przestępcę, lub zmniejszyć mu karę.