Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/746

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dzięki, dzięki z całego serca. Jesteś księżno aniołem pociechy!
Trzy razy w tygodniu schodziłyśmy do kaplicy; za każdym razem był tam nieznajomy. Chciałam już nie schodzić pod pozorem choroby. O słabości ludzka! Gdy nadeszła godzina, schodziłam mimowoli, jakgdyby popychała mnie jakaś obca siła. Zanim przybył, miałam chwile spokoju i pogody. Zbliżanie się jego odczuwałam dokładnie. Mogłam powiedzieć: jest o sto kroków, wchodzi w bramę, jest już w kościele — i to wszystko nie patrząc w jego stronę. Gdy zaś stanął na swem zwykłem miejscu, oczy moje, podczas najżarliwszej modlitwy odwracały się od książki i szły za nim. Z początku nie mogłam patrzeć na niego ze strachu, później zaczęłam pragnąć jego widoku i wyprzedzać myślą każde spotkanie. Nieraz, jak we śnie, zdawało mi się, że go widzę na ulicy, nocą, że czuję jak chodzi pod mojemi oknami.
Stan mój nie uszedł uwagi towarzyszek. Powiadomiona o tem przeorysza, wezwała matkę. Na trzy dni przed obłóczynami weszły do mej celi trzy najbliższe memu sercu osoby: ojciec, matka i brat.
Mówili, że przychodzą mnie uścisnąć poraź ostatni, lecz widziałam dobrze, że odwiedziny te mają jeszcze inny cel. Rzeczywiście, matka moja, zostawszy ze mną sam na sam, starała się mnie wybadać. Wpływ demona okazał się jednak i w tym wypadku, bo zamiast opowiedzieć matce wszystko, uparcie zaprzeczałam wszystkiemu.